sobota, 31 maja 2014

"Diabłu Ogarek. Czarna Wierzba" Konrad T. Lewandowski

Tytuł: Diabłu Ogarek. Czarna Wierzba
Autor: Konrad T. Lewandowski
Data premiery: 09.10.2013
Wydawca: Wydawnictwo RM
Liczba stron: 269
Ocena: 18/20











"Lipiec 1639 roku, Mazowsze, miasta Liw i Węgrów. Ostatnie chwile niezmąconej niczym chwały i dobrobytu Rzeczypospolitej. Weteran wojny smoleńskiej Stanisław Jakub Lawendowski herbu Paprzyca, woźny trybunału ziemi liwskiej, specjalizuje się w doręczaniu pozwów wyjątkowo agresywnym adresatom. Bywa, że jak weźmie skwitowanie odbioru, to wyrok nie jest już konieczny. Czasem jednak zawodzą naturalne sposoby i aby sprawiedliwości stało się zadość, niezbędna jest pomoc czarnej magii. Te kontrowersyjne praktyki są solą w oku pewnego biskupa oraz podróżującego incognito hiszpańskiego inkwizytora. Miejscowi magnaci zaś dostrzegają okazję przeprowadzenia własnej przewrotnej intrygi…."

Kiedy czytałem powyższy opis, miałem przed oczami niskiej klasy książkę, która nie nadaje się nawet na podkładkę pod kubek. Ale kupiłem i ciągle zastanawiam się czemu. Oczywiście była to decyzja co najmniej słuszna bo dzieło jest przepiękne. 
Ale zacznijmy od początku...
Porusza ona interesujący mnie okres czasu: Rzeczpospolitą XVII wieku. Mamy tu nie tylko pokazane realia życia szlachcica oraz mniej zamożnych warstw, ale też pokazanie jak na siebie działają. 
Dodam też, że dorzucenie do tego wszystkiego magii było pomysłem genialnym. Możliwe, że same czary nie byłyby jakoś bardzo odkrywcze, ale autor postawił tu na zjawiska paranormalne, w które część ludzi wierzyła i wierzy do dziś. Wszelakie czart, diabły i inne paskudy są tu dość częstym zjawiskiem, ale nie na tyle by zrobiła nam się z tego powieść fantastyczna.
Książka sprytnie miesza fikcję z prawdą, dzięki czemu po jej przeczytaniu, można odnieść wrażenie, że to wszystko mogło się zdarzyć. 
Napisana lekkim i dość prostym językiem zachowuje klimat tamtych czasów, nie poprzez archaizację a dzięki barwnym opisom. Dzięki czemu czyta się ją łatwo, co jest sporym plusem. 


Polecam ją każdemu. Od fanatyków historii, po wielbicieli fantastyki.
Irvin 



środa, 28 maja 2014

"Rzeźnia numer 5, czyli Krucjata dziecięca, czyli Obowiązkowy taniec ze śmiercią" Kurt Vonnegut

    
Tytuł: Rzeźnia numer 5, czyli Krucjata dziecięca, czyli Obowiązkowy taniec ze śmiercią   
Tytuł oryginalny:  Slaughterhouse-Five or The Children's Crusade: A Duty-Dance with Death
Autor:  Kurt Vonnegut
Data premiery:  pierwsze: 1972 (polska) 1969 (świat)
Wydawca: Albatros (wydanie najnowsze  2013)
Liczba stron: 256
Ocena:10/10

Jak to pięknie głosi opis z najnowszego wydania książki:
"Billy Pilgrim , amerykański żołnierz schwytany przez Niemców podczas ofensywy w Ardenach w 1944 roku, trafia do obozu jenieckiego. Następnie zostaje przeniesiony do Drezna, gdzie jest przetrzymywany w tytułowej rzeźni. Wraz z niewielką grupką więźniów i żołnierzy ukrywa się przed spadającymi bombami w podziemnej chłodni. Jako jeden z nielicznych wychodzi cało z bombardowania miasta."

Opis, można by pomyśleć, godny bohatera wojennego, który cało wychodzi z czegoś, co unicestwiło wszystkich innych. Hiphiphura, chwała i cześć.  Chyba jednak nie. Jest to opowieść o nieudaczniku, nieradzącym sobie i pomiatanym, kimś, kto trafił gdzieś, gdzie nie powinien, a właściwie gdzieś, gdzie nie powinien trafić żaden człowiek, jeśli tylko którykolwiek z bogów na świecie ma trochę miłosierdzia. Oto cały Billy Pilgrim czyli fikcyjna postać, której autor nadał swoje wspomnienia, aby przelać na papier to, co sam przeżył podczas II wojny światowej.
Zaczynając jednak od początku, na książkę natknęłam się dość nietypowym sposobem, bo poprzez muzykę. Ano, dokładnie. Jestem fanką polskiego zespołu "Hunter" a w ich repertuarze jest piosenka "Rzeźnia nr. 6". Będąc dociekliwym słuchaczem, idąc po sznurku trafiłam do kłębka - inspiracji, jaką była książka pana Vonnegut'a dla zespołu do napisania owej piosenki. A że interesuję się także historią, książka od razu mi się spodobała i nie zwlekając postanowiłam ją zdobyć. Warto tu nadmienić, że czytałam ją jakiś czas przed założeniem bloga, ale jest to lektura tak specyficzna i zapadająca w pamieć, że nie mogłabym jej ominąć w swojej blogowej przygodzie.



Przyznaję szczerze - na początku książka nie podchodziła mi zupełnie, ciężko było mi przejść przez pierwsze kartki, ale potem czytało mi się z przyjemnością, o ile można tak powiedzieć w kontekście owej książki. Bo przyjemniej treści to ona nie ma. Ani trochę. Vonnegut serwuje nam satyryczny obraz wojny, wypaczony a jednocześnie uderzający w sedno. Pokazuje, jaką ogromną moc ma wojna, niszczycielską moc, bo jakże by inną?"Krucjata dziecięca", bo kimże innym w oczach wojny, jeśli nie dziećmi , byli Ci młodzi mężczyźni wybrani do "walki za swą ojczyznę"?  Książka opływa w czarny humor, ironię a jednocześnie widać, że jest inteligentnie napisana i wszystkie szczegóły się ze sobą łączą. Powiedzcie mi, kto wpadłby na pomysł, by motyw wojny połączyć z podróżami w czasie i kosmitami? Ano właśnie nasz autor. Mamy ukazany potępiający stosunek do wojny, jednocześnie jej skutki i nieuchronność śmierci. Vonnegut pokazuje, jak mało znaczy ludzkie życie w obliczu śmierci i każdy ze zgonów podsumowują lekkimi słowami "Zdarza się", które, jak mi się wydawało, prześladowały mnie przez całą książkę.

"...przywiązuje się faceta na mrowisku gdzieś w pustyni, kapujesz? Kładzie się go twarzą do góry i smaruje mu się jaja miodem, a potem odcina mu się powieki, żeby musiał patrzeć na słońce, dopóki nie umrze. Zdarza się."

Nasz główny bohater jest słaby i bardzo marny z niego żołnierz, można by się pokusić o stwierdzenie, iż swoiście jest jego parodią. Nie radzi sobie z okrucieństwem wojny, zaczyna "wypadać z czasu", co jest jego lekiem, który przerywa cierpienia, zostaje także porwany przez Tralfamadorian. Wszystkie te absurdalne wydarzenia świetnie wizualizują, jak destrukcyjny wpływ ma wojna. Bohater popada niemal w szaleństwo, a jest pewien, że wszystko jest prawdą, nawet po wojnie wciąż upiera się przy swoim, wszystko, co przeżył wciąż niszczy go od środka, mimo że jest już mężem i ojcem. Autor umiejętnie manipuluje elementami science-fiction oraz wydarzeń prawdziwych, przemyca pewne treści przypisując swoje tezy kosmitą, te o życiu i śmierci, o ciągu czasu, o tym, jacy naprawdę są ludzie. Widzimy dużo fantazji w książce, a jednak jest ona do bólu realistyczna, ukazuje nagą prawdę o wojnie, o jej skutkach i bezsensie. Vonnegut nie ocenia, tylko opowiada, kpi i szydzi z tego, co kieruje ludzkimi istotami, za pomocą dosadnego humoru przekazuje nam całe okrucieństwo i cierpienie rasy ludzkiej. Cała książka wydaje się nie być pisana na poważnie, ale uwierzcie, jak najbardziej jest. To, że sam Vonnegut przeżył wojnę i bombardowanie Drezna i przelał w tak sposób swoje odczucia, wspomnienia i wszystko z tym związane na papier, jest niezwykły. Gdybym była na jego miejscu, pewnie bym uciekła,  byle jak najdalej od wspomnień, jak najdalej od tego szalonego baletu prowadzonego ze śmiercią.



Istnieją książki, które zmieniają coś w życiu człowieka. "Rzeźnia numer pięć" posiada tak ogromny ładunek emocji, i zasób przeżyć, że nie sposób zauważyć zmiany w sobie po lekturze. Powiedziałaby, że każde pojedyncze słowo w niej zawarte uderza w psychikę, zostawia na niej malutkie draśnięcie przez co nigdy o niej nie zapomnimy. Impet, z jakim autor konfrontuje nas z tym, co sam przeżył, jest tak wielki, że niemal okalecza psychikę. Mimo że minęło już trochę czasu, choć niewiele, odkąd przeczytałam Rzeźnie, gdy tylko ktoś wspomina o bombardowaniu, nie mówiąc już o samym Dreźnie, świadomość wciąż podsuwa mi tę książkę i dwa słowa: Zdarza się.

Chciałabym, żeby każdy dostał choć małą wizualizację tego, co mamy w Krucjacie dziecięcej, więc niewielki fragment:


"Najważniejszą rzeczą, jakiej nauczyłem się na Tralfamadorii, było to, że śmierć jest tylko złudzeniem. Człowiek żyje nadal w przeszłości, tak więc głupotą jest płakać na pogrzebie. Wszystkie chwile, przeszłe, obecne i przyszłe, zawsze istniały i zawsze będą istnieć. Tralfamadorczycy mogą oglądać te różne chwile tak, jak my możemy oglądać na przykład Góry Skaliste. Widzą, że poszczególne momenty są niezmienne, i mogą wybierać te spośród nich, które ich w danej chwili interesują. To tylko my na Ziemi mamy złudzenie, że chwile następują jedna za drugą, jak korale na sznurku, i że chwila raz przeżyta jest stracona na zawsze. Tralfamadorczyk widząc trupa myśli sobie po prostu, że zmarły jest aktualnie w złej formie, ale jednocześnie wie, że ta sama osoba czuje się znakomicie w wielu innych momentach. Kiedy teraz słyszę o czyjejś śmierci, wzruszam tylko ramionami i mówię to, co mówią w takich razach Tralfamadorczycy; to znaczy: zdarza się."


Evra- polecam do przeczytanie każdemu, niezależnie, czy interesuje się historią, czy też nie. Przekonajcie się, co to za książka, a nie będziecie żałować.

Recenzja bierze udział w wyzwaniach:
Klucznik
Pod Hasłem
Z literą w tle

poniedziałek, 26 maja 2014

"Honor Złodzieja" Douglas Hulick

Tytuł:                     Honor Złodzieja
Tytuł oryginalny:   Among Thieves
Autor:                    Douglas Hulick
Data premiery:       Marzec 2012
Seria:                     Opowieść o Kamratach
Wydawca:              Wydawnictwo Literackie
Liczba stron:          484
Ocena:                   9/10

"Przygodowa powieść fantasy na miarę Brenta Weeksa i Scotta Lyncha.
Ildrekka to niebezpieczne miasto. Jeśli brakuje ci sprytu i przezorności, marny twój los. Na szczęście Drothe nie musi się tym martwić. Od wielu, wielu lat jest członkiem Kamratów, zna na wylot każdy najciemniejszy zaułek miasta, a złodzieje i mordercy to jego codzienne towarzystwo. Pracując jako informator dla szefa przestępczej organizacji, Drothe natrafia na ślad śmiercionośnej intrygi. Ten, kto wejdzie w posiadanie prastarej magicznej księgi, zawładnie światem…"

"Pesymizm pozwala oszczędzić sobie rozczarowań" 

Powieść bardzo chwalona, okrzyknięta przez co poniektórych czymś nieistniejącym, bo ideałem, doceniana i rzadko krytykowana. Łącząc moje zamiłowanie do książek fantasy, wykreowanych w nowym świecie stylizowanym na średniowiecze i świetne opinie na wszelakich forach otrzymujemy pozycję nie do przegapienia dla mnie. Wyznaję zasadę, iż nie istnieje coś takiego, jak ideał, dlatego też z wielkim zapałem zabrałam się za penetrację tej książki, a mały diabełek na moim ramieniu szeptał mi do ucha "czytaj, czytaj, znajdź w tej powieści muł, wodorosty i trzy metry mułu, bo nie może być tak dobra, jaką ją malują". Z racji, iż nie dobra ze mnie dziewczynka tak też uczyniłam i zabrałam się do zaspokojenia pragnień małego doradcy.

"Dobrze (...) teraz, skoro już wszyscy jesteśmy przyjaciółmi, mogę umrzeć jako szczęśliwy człowiek"

Teraz wiem, że powinnam klęczeć i błagać o wybaczenie autora, za niewiarę w jego dzieło. Bo dlaczego niby ja, która ledwo umie sklecić parę słów, by mniej więcej nie przypominały Kali jeść, Kali pić, mogę na wstępie krytykować kogoś, kto skleił troszkę więcej słów, ba, nawet zebrało się tego na całą książkę.
Zacznijmy jednak od początku, a jest on bardzo ciekawy, bo już na pierwszej stronie zostajemy wrzuceni w sam środek drastycznego przesłuchania, czyli krótko mówiąc - niemal codziennego życia naszego głównego bohatera o wdzięcznym imieniu Drothe. Nasz przemiły, zwłaszcza dla osoby przesłuchiwanej, bohater jest nikim innym jak Złodziejem, ciemna strona mocy i te sprawy. Oczywiście jak na złodziej przystało, jest całkiem honorowy i da się go lubić. Z początku myślałam, że będzie to taki super hero, wszystko umiem, jestem najlepszy i ogólnie dajcie mi pelerynę, to polecę, ale na szczęście autor nam tego oszczędził. Drothe jest całkiem normalnym człowiekiem, podlega szefowi, nie jest najlepszy ani najgorszy w swoim fachu, jako tako radzi sobie z rapierem, a do szerszej ochrony swoich, cennych w informację, czterech liter musi wynajmować ludzi. Bardzo mi się to spodobało, że bohater nie jest sztucznie wykreowany i przerysowany, ale zdaje się być kimś żyjącym obok nas, kto snuje nam opowieść swojego życia.

"Doskonale zdawałem sobie sprawę, że próbuję żonglować zbyt wieloma piłeczkami naraz i za chwilę zabraknie mi rąk"

Ten cytat idealnie wizualizuje, jaką egzystencję prowadzi nasz Złodziej. Problemy, zamachy na życie, w między czasie przegryzanie ziaren aramu, najlepszej broni w walce ze snem, potem więcej problemów i ewentualnie jakiś mały zamach na życie, ot, nic takiego. Czytając "Honor Złodzieja" zachwycił mnie świat przedstawiony. Jest niemal doskonale wykreowany, porównywałabym tutaj nawet do Króla Stefana, aczkolwiek ten należy do nieco innego gatunku, bo tutaj świat jest typowo fantastyczny, co niczego mu nie ujmuje. Każdy szczegół jest przemyślany, czasem tylko autor wprowadza nieco zawiłe opisy i nie można do końca zrozumień, o co chodzi, ale da się przeżyć. Główny bohater ma wiele powiązań z innymi, drugoplanowymi, postaciami i każde wydaje się nie mniej ważne niż drugie. Dodaje to wiele do realności opowieści, mamy ukazane prawdziwe życie, a nie parcie do przodu ku jednemu, wyrysowanemu w prostej linii, celowi. Świat Kamratów jest ciekawy i wciągający, nie nudziłam się ani chwili przy czytaniu, co jest gigantycznym plusem, bo zdarza mi się to bardzo rzadko. Akcja nie zwalnia tempa ani na chwilę, mamy duże zwroty akcji i wiele niespodziewanych momentów. Uwierzcie, kiedy czytam większość książek domyślam się, co się stanie za parę stron dużo wcześniej, a tutaj nie miałam pojęcia, powieść cały czas mnie zaskakiwała. Autor tak obmyślił fabułę, by nic nie było oczywiste i by trzymała w napięciu do ostatniej strony, która nawiasem mówiąc jest dla mnie...oh sami się przekonajcie, po prostu dość tragiczny koniec jak na taką książkę, co w zupełności nie jest minusem. 



Język powieści jest przystępny i czyta się ją z przyjemnością. Specyfika języka Kamratów nie przeszkadza wcale, a wręcz dodaje klimatu i wprowadza nas jeszcze głębiej w świat przedstawiony. Czasem tylko, jak już wspomniałam wyżej, opisy nie są dość jasne, przynajmniej dla mnie momentami nie były, i nie wiedziałam co tak naprawdę właśnie się stało do tego zdarzało się, iż podczas walk ciężko było mi dopasować książkowy opis z moją wyobraźnią, by sklecić to w jednej projekcji. Nie jest to dużą wadą, bo ginie w całości wartkiej akcji i podejrzewam, że większość nawet tego nie zauważy przy czytaniu.
Cześć i chwała autorowi niech będą, gdyż spod jego pióro jako pierwsza w życiu opowieść wyszła jedna z najlepszych książek, jakie czytałam w życiu, jestem bardzo pozytywnie zaskoczona. Tyle radości w tak małym przedmiocie, czyta przyjemność.


"Ludzie n a p r a w d ę uważają, że jesteś honorowy, Drothe"

Książka bierze udział w wyzwaniach:
Czytam Opasłe Tomiska
                                                                                                                                            Evra



czwartek, 22 maja 2014

[Książka] "GONE zniknęli: Faza pierwsza - niepokój" - Michael Grant

tytuł oryginalny: GONE
tłumaczenie: Ewa Holewińska, Anna Pawłowicz
cykl: GONE zniknęli [#1]
wydawnictwo: Jaguar
rok wydania: 2009
okładka: miękka
liczba stron: 527
gatunek: fantastyka
ISBN: 978-83-60010-96-9
moja ocena: 8/10

Perdido Beach - małe miasteczko w zachodniej Kalifornii, położone nad Oceanem Spokojnym. Jest to też miejsce, w którym w jednym czasie znikają osoby, które ukończyły piętnaście lat. Sam Temple - czternastoletni chłopak, nie wyróżniający się z tłumu. Lubił chodzić ze swoim przyjacielem Quinninem na surfing. "Był bystry, ale nie należał do orłów intelektu. Był przystojny, ale nie aż tak, by dziewczyny piszczały na jego widok."* Ot, przeciętny dziewiątoklasista, który musi zmagać się ze swoimi słabościami. Musi wykorzystać swoje umiejętności, aby przeżyć i wyjść obronną ręką z trudnych sytuacji. Razem z inteligentną Astrid, swoim przyjacielem Quinninem i przyjaznymi im dzieciakami muszą sprostać ETAPowi. Czy im się to uda? I jaką tajemnicę skrywa główny bohater?

"Gone" to seria, po którą zapewne bym nie sięgnęła, gdyby nie moja przyjaciółka. To ona poleciła mi sagę Michaela Granta i pożyczyła pierwszy tom. Cieszę się, że tak się stało. Dzięki niej mogłam zagłębić się w tajemniczy świat ETAPu, poznać ciekawych bohaterów i zapewnić sobie kilka godzin świetnej zabawy.

Książka wciągnęła mnie już od pierwszych stron. Akcja rozpoczyna się dość szybko, jednak początkowo rozwija się raczej powoli, aby wkrótce przyspieszyć. Jest to ciekawy zabieg, który bardzo mi pasuje. Ja zdecydowanie nie lubię czytać długich wstępów o tym, kim są bohaterowie, jaki jest ten świat i tak dalej. Wolę dowiedzieć się tego podczas trwania akcji. Wiem, że motyw odciętego od reszty świata terenu pojawia się w wielu pozycjach, ja jednak natknęłam się na to po raz pierwszy. Cieszę się, że trafiłam akurat na "GONE", gdyż nie zraziłam się tym. i  z chęcią zapoznam się z innymi powieściami o podobnej tematyce.

Bohaterowie mają maksymalnie czternaście lat. Ja jednak odniosłam wrażenie, że są starsi, bliżej im do dwudziestki niż do dziesiątki. Aż ciężko mi sobie wyobrazić gimnazjalistów, którzy podejmują tak dojrzałe decyzje, układają takie strategie. Czternastolatkowie zachowują się trochę inaczej niż tak, jak to było pokazane w powieści. Nawet w obliczu pozostania samemu, bez dorosłych. To jest chyba największy mankament "GONE zniknęli": Bohaterowie są zbyt dojrzali, jak na swój wiek.

Szczerze powiedziawszy, żaden bohater nie wzbudził we mnie bardzo pozytywnych wrażeń. Sam i Astrid, a wkrótce też Edilio i Lana wydali mi się zbyt wyidealizowani. Fakt, mieli jakieś tam wady, jednak były one niczym na tle ich "dobrej strony". To samo jest po drugiej stronie barykady: Główny wróg Sama Temple wydaje się być tylko i wyłącznie zły. Przecież nawet tyrani mają jakieś dobre strony. Nikt nie jest tylko czarny lub biały.

Sądzę, że seria amerykańskiego pisarza może przypaść do gustu każdemu, kto chociaż trochę lubi fantastykę. Mimo pewnych mankamentów, wciąż jest to dość dobra pozycja.

* "GONE zniknęli. Faza pierwsza: niepokój" Michael Grant; wydawnictwo Jaguar wyd. 2009, str.15

[Recenzja oryginalnie została umieszczona na: dom-z-ksiazkami.blogspot.com]

"Partials" Dan Wells

Tytuł:                      Partials Częściowcy
Tytuł oryginalny:    Partials
Autor:                      Dan Wells
Data premiery:       2013-03-20
Wydawnictwo:         Jaguar
Liczba stron:           416
Ocena:                     4/10

"Rasa ludzka wymiera. Po wojnie z Partialsami, wyhodowanymi w laboratoriach, zmodyfikowanymi genetycznie żołnierzami, pozostała ledwie garstka ocalałych. Ale to nie krwawe walki zdziesiątkowały ludzkość. Partialsi, niewdzięczne dzieci naukowców, wypuścili śmiercionośny wirus, RM, który wybił ponad 99% ludności. Od ponad dekady na świat nie przyszło ani jedno zdrowe dziecko…
W enklawie ludzi na Long Island panuje twarde prawo – każda kobieta, która ukończyła siedemnasty rok życia musi zajść w ciążę i urodzić dziecko. Z nadzieją, że właśnie ono przetrwa. Że będzie miało gen odporności na RM. I że dzięki niemu uda się stworzyć szczepionkę… Przez ostatnie lata asystująca w szpitalu Kira widziała już dość śmierci. Gdy Rada chce po raz kolejny obniżyć wiek reprodukcyjny, dziewczyna, mając już dość rozpaczy kolejnych młodych matek, zaczyna szukać rozwiązania problemu na własną rękę. Wiadomo, że wirus działa wyłącznie na ludzi, Partialsi pozostali odporni. Już od lat nikt nie widział ich oddziałów. Kira wierzy, że to właśnie w ciałach stworzonych w laboratoriach superżołnierzy znajduje się klucz do rozwiązania zagadki RM. Chce znaleźć i pojmać jednego z nich – nawet za cenę rozpętania kolejnej wojny…"


Miałam co do tej książki bardzo duże oczekiwania. Pomysł jest całkiem ciekawy, z oryginalnością trochę gorzej, bo jak wiele książek o tej tematyce powstało? Ostatnio w coraz większej liczbie powieści widzimy podobny schemat - na czele wyniszczonej(choć nie zawsze) ludzkości stoi totalitarny przywódca, mówi, żeby skakać, ludzie pytają, jak wysoko. Ot nic nowego. Miałam jednak nadzieję, iż autor na tyle wykorzysta swój pomysł, by powieść czytało się z przyjemnością, aby wciągała i powiała choć odrobiną świeżości. Jeśli w tej książce był jakiś powiew, to chyba tylko zeszłorocznego śniegu.




Zacznijmy jednak od początku, podczas którego, nawiasem mówiąc, bardzo dokładnie zgłębiłam fakturę ściany mojego pokoju, gdyż wydawała mi się niezmiernie bardziej interesująca niż perypetie pani Walker. Początek był nieziemsko nudy, nie wiem, czy pan Wells zaplanował sobie zamach na mnie, co by uśmiercić mnie przez ciągłe ziewanie, czy też nie zrobił tego specjalnie i można mu wybaczyć, w każdym razie, początek niezbyt przypadł mi do gustu. Głównej bohaterki, Kiry Walker, od początku nie polubiłam i nie zdołałam wykrzesać dla niej choć iskierki ciepłych uczyć. Autor starał się wykreować odważną, gotową na wszystko bohaterkę, która potrafi stawić czoła niebezpieczeństwu. Miało być pięknie, a wyszło po prostu sztucznie. Ogólnie cały świat przedstawiony był baardzo słabo zarysowany, Senat, który pełni w książce rolę przywódcy nawet odrobinę nie kojarzył mi się z totalitaryzmem, z jakim powinien był, wszystkie postacie są takie same, nie mają za grosz swoich charakterów, a przynajmniej czegoś, co by je jednocześnie wyrażało i zapadało mi w pamieć Głowna bohaterka jest denerwująca, sztuczna jak zresztą jej przygody. Tzn chodzi mi o tą specyficzną łatwość, z jaką wszystko się dzieje, nagle wszystko się udaje, znajduję to, czego potrzeba, dziwnym trafem akurat w najmniej spodziewanym momencie zmienia plany, które okazują się genialne. To naprawdę wypada nierealnie podczas lektury.  W całej książce była tylko jedna postać, która przypadła mi do gustu - nie spoilerując tutaj powiem tylko,że to pewien pan i kto czytał, ten pewnie będzie wiedział, o kogo chodzi.



-Czy to ta dziewczyna, która poszła z wami na Manhattan? Chyba jesteśmy jej winni ciastko. 
-Jesteśmy jej winni całą cholerną piekarnię.


Gdyby tak rzucić naszą książką, to podejrzewam, iż fabuła byłaby prostsza niż tor lotu samej książki. Żadnych wątków pobocznych, nasza dzielna i niezłomna prze do przodu po równiutkiej linii. Fabuła skupia się głownie wokół lekarstwa na RM, którego szuka Kira i nic poza tym. Dokładniej, to mamy bardzo malutkie zalążki czegoś, co można by umownie nazwać wątkiem pobocznym, nie są one jednak rozwijane w części pierwszej serii. W parze z prostą fabułą idzie prosty język, aż za prosty, jak dla mnie. Szczerze mówiąc, trochę mnie męczył styl pisania, czułam się, jakbym czytała pierwszego bloga z opowiadaniem 14-latki (nie umniejszając tutaj żadnej 14-latce piszącej bloga, jednak wiecie, co mam na myśli).Może to tylko moje irracjonalne odczucie, nie zrozumcie mnie źle, lubię, kiedy język powieści jest lekki i przyjemny, jednak tu mi coś nie pasowało, to nie było to, przy czym mogłabym się odprężyć po całym dniu. Niektóre wypowiedzi postaci również mnie denerwowały, zwłaszcza Marcusa, w zamiarze może i miały być zabawne, kreując jego postać na czarującego dowcipnisia, jednak mi wydały się denne i bez wyrazu. 



Akcja nabiera tempa, a co za tym idzie, częstotliwość ziewania i poszerzania wiedzy o ścianie spada, dopiero w 3/4 objętości książki. Późno, ale lepiej niż wcale. Zaczyna się coś dziać i wreszcie cała historia zaczyna mnie interesować. Co prawda bardzo łatwo było przewidzieć, jak wszystko się skończy, niemniej jednak ciekawszy przepływ fabuły zapewnia pewien pan, o którym już wspominałam, a i główna bohaterka niemrawo zaczyna coś z siebie krzesać. Jeśli pan Wells utrzyma poziom z końcówki w drugiej części, to może wyjść z tego nawet coś, co trzyma poziom. 
Bardzo interesowała mnie sama wojna izolacyjna i idea Częściowców. Wiązałam wielkie nadzieje, że autor wplecie nam wątki historyczne, dzięki czemu będziemy mogli wczuć się w sytuację z przyszłości. Niestety. wszystkie moje nadzieje spełzły na niczym, nie mówiąc już o brutalnie zdeptanych wizjach o rozdziałach z perspektywy Częściowca. A wielka skoda, bo mogłoby to nadać odpowiedniego charakteru książce i skutecznie zaintrygować czytelnika. O czymś więcej na temat superżołnierzy ni widu ni słychu, żal i pożoga normalnie.


Mój dowcip jest jak twoje nogi [...]. Byłoby egoizmem ukrywać go przed innymi.


Książka bierze udział w wyzwaniach:
---------------------------------------------------------------------------------------------
Może powiecie, że zbyt surowo oceniłam powieść, ale jakoś ostatnio nie mam dobrych dni i chyba to przełożyło się na całą lekturę. Czuję się jak naleśnik na rozgrzanej patelni, któremu odebrano wszystkie humanitarne naleśnikowe prawa i pozwolono, by konał pozbawiony choć odrobiny chłodu. Nadeszła fala upałów, na którą wyczekiwałam niezmiernie zarzekając się, jeszcze kilka tygodniu temu, że nie powiem złego słowa.  Na poprawę humoru wiadomość, którą ostatnio napisał mi mój luby, kiedy przeczytał pierwszą recenzję na blogu:


Książke zacznij pisać ^^
Pisz o sobie może później będzie to bessceler czy jak to się tam pisze ^^

Tak więc życzcie mi przeżycia w upale teraz i bessceleru w przyszłości!

                                                                                                                                                             Evra.







sobota, 17 maja 2014

"Pod Kopułą" Stephen King


Tytuł:                      Pod Kopułą
Tytuł oryginalny:   Under The Dome
Autor:                     Stephen King
Data premiery:      2010-03-09
Wydawca:              Prószyński Media
Liczba stron:         928
Ocena:                    7/10


"Pewnego pogodnego, jesiennego dnia małe amerykańskie miasteczko Chester's Mill zostaje nagle i niewytłumaczalnie odcięte od świata. Otacza je niewidoczne pole siłowe, które mieszkańcy zaczynają nazywać kopułą. Sytuacja szybko się pogarsza. Pole wpływa niekorzystnie na środowisko, a ludzi powoli ogarnia panika… 
Dale Barbara, weteran wojny w Iraku zarabiający na życie jako wędrowny kucharz, jest zmuszony do pozostania w Chester’s Mill. Wspierany przez wojsko, które znajduje się na zewnątrz kopuły, wraz z garstką ochotników próbuje uspokoić nastroje społeczne. Na drodze staje im Duży Jim Rennie, ambitny lokalny polityk, który za wszelką cenę chce wykorzystać sytuację dla własnych celów. Wraz z synem ukrywają wiele koszmarnych tajemnic, które nie mogą ujrzeć światła dziennego.
Czas ucieka, a największym wrogiem mieszkańców jest sama kopuła. Czy dowiedzą się, jak powstała, zanim będzie za późno? Czas goni. A właściwie czasu już brak… "



"Wcześniej czy później...krew zawsze tryska na ścianę"

Szczerze przyznaję,że my się z Królem Stefanem nie bardzo lubimy. Do tej pory przeczytałam tylko "Carrie" i "Joyland" i, wstyd się przyznać, zaczęłam czytać i porzuciłam 3 kolejne (!) jego książki. W pełni doceniam Jego kunszt literacki i tego,że potrafi fenomenalnie pisać nie trzeba nikomu udowadniać, ale po prostu nie mogę przejść przez jego powieści, a raczej zacinam się już na początku. Wiem,że początki są trudne i niejednokrotnie przekonałam się, iż warto je przeboleć, więc walczę z tym, jak tylko mogę. 
Przejawem takiej "walki" jest właśnie "Pod Kopułą". Początek męczył mnie okrutnie, nawał postaci przytłaczał, i nie rekompensował tego luźny, pozbawiony udziwnień język powieści. Bardzo nie podobało mi się, że ów początek ciągnie się tak długo, King przeprowadza nas przez wydarzenia związane z pojawieniem się kopuły z perspektyw ludzi w miasteczku, a dzięki "magii narracji" w rzeczywistości nie mija kilka sekund, ale na papierze jest to kilka stron...Nie wiem dlaczego, ale STRASZLIWIE mi się to dłużyło, jak i ogólnie cały początek, zanim nie połapałam się w tych wszystkich  bohaterach.

"Nadzieja to najgorsze skurwysyństwo jakie wylazło z puszki Pandory."

Mimo irracjonalnej niechęci do twórczości pana Kinga zdecydowałam się przeczytać "Pod Kopułą" ze względu na motyw, który przypominał mi serie książek, które bardzo lubię, a mam tu na myśli "Gone. Zniknęli" Michaela Granta. Gdzieś w głębi bałam się, że będzie to krótko mówiąc zerżnięte a zmienione tylko detale lecz pod tym względem się nie zawiodła. Koncepcja kopuły w obydwu książkach jest zupełnie inna, co bardzo mnie ucieszyło.
Po 150 stronach książka zaczęła mnie wciągać. Bardzo. King jest mistrzem kreowania świata przedstawionego i chwała mu za to. Akcja książki toczy się bardzo szybko, w zastraszającym niemal tempie. Czasami aż nie dowierzałam, iż tyle się już wydarzyło w przeciągu kilku książkowych dni.


W dalszej części powieści gęste zaludnienie nie przeszkadza tak bardzo, a wręcz jest zaletą, możemy obserwować punk widzenia niemalże wszystkich mieszkańców - od dzieci aż po ludzi starszych. Jak na króla przystało, wszyscy bohaterowie są świetnie wykreowani, nawet Ci, którzy nie mają zbytniego wpływu na fabułę. Stephen jest mistrzem zagłębiania się w ludzką psychikę, potrafi doskonale oddać każde jej zakrzywienie, każdy detal. W "Pod Kopułą" pokazuje nam, jak ludzie, których znamy całe życie, potrafią zmienić się w kilka dni, ba, nawet godzin na tyle, by choćby  ratując swoje życie, przejechać matkę z dzieckiem i skrzętnie ignorować trzask łamanego kręgosłupa.
Sama książka może przerażać przez swoje gabaryty, ale kiedy już mnie wciągnęła, przeczytałam ją bardzo szybko. Jednym z powodów tejże prędkości była niepohamowana chęć poznania zakończenia. Kopuła niezmiernie mnie zainteresowała, skąd się wzięła? dlaczego ma takie właściwości? i najważniejsze: czy zniknie? Wiedziałam,że odpowiedzi poznam na kilku ostatnich kartkach, więc każdy skrawek wolnego czasu poświęcałam tejże książce. Podczas czytania nie dowiadujemy się wiele o kopule, mieszkańcy zamknięci pod kloszem niezbyt interesują się tym, jaka jest, bardziej myślą, jak się wydostać. Odwrotnie Ci z zewnątrz - wiemy, że rząd USA bada każdy aspekt anomalii, jednak i tak niewiele się dowiadujemy o jej właściwościach, a szkoda.


Zakończenie, zakończenie, zakończenie. Co z zakończeniem? Ano jest i to jest chyba największy minus tej książki. Czekałam z niecierpliwością, jak wszystko się skończy, a tu...rozczarowanie. Czułam, jakby zakończenie było wyrwane z kontekstu, z innej książki i nie pasowało tutaj, mimo że było kilkakrotnie sugerowane w powieści. Dobrze wykreowany  świat, współgrające z nim postacie i lekki, przyjemny język przyćmiewa ten, jak dla mnie, dość dziwny finał. No cóż, nie można dostać wszystkiego i jestem pewna, że wielu osobą spodoba się rozwiązanie, jakie zapodał nam Król Stefan.


"- Już? - spytał Barbie


- Nie całkiem. Muszę jeszcze nastawić mój palec od pokazywania "pitol się". Może się przydać".

Tymczasem jako ciekawostkę powiem wam,że powstał serial na podstawie tej książki. Nie cieszy się zbyt dobrymi opiniami, ale chyba go obejrzę jako taką alternatywę dla książki, może nawet zrobię zestawienie - serial jako odzwierciedlenie książki i jako jej alternatywa. Drugi sezon ma wyjść niebawem i ponoć sam King pisze do niego scenariusz!
Łapcie trailer!:


Tak w innym kontekście, to właśnie kończę czytać "Partials. Częściowcy" i recenzja powinna ukazać się jutro.

Książka bierze udział w wyzwaniach:
                                                                                                                                    Evra



[Książka] "Klucz do zaświatów" - Dan Poblocki

tytuł oryginalny: The stone child
tłumaczenie: Maciejka Mazan
wydawnictwo: Nasza Księgarnia
rok wydania: 2010
okładka: miękka
liczba stron: 272
gatunek: młodzieżowa powieść grozy
ISBN: 978-83-10-11823-3
moja ocena: 7/10

Eddie jest wielkim fanem pisarza Nathaniela Olmsteada. Przeprowadza się on wraz ze swoimi rodzicami i książkami osławionego autora horrorów do miasteczka Gatesweed. Co ciekawe, okazuje się, że jest to miejsce, które niegdyś zamieszkiwał jego ulubiony autor książek. W opuszczonym domu zaczynają dziać się dziwne rzeczy, przez które Eddie i jego przyjaciele wpadają w nie lada kłopoty. Czy uda im się z nich wybrnąć i czy rozwiążą zagadkę zaginięcia Nathaniela Olmsteada? Tego dowiecie się, zagłębiając się w powieść Dana Poblockiego, amerykańskiego autora powieści grozy dla młodzieży.

"Klucz do zaświatów" upolowałam w pewnej poznańskiej księgarni za całe dziewięć złotych. Urzekła mnie okładka książki (tak, jestem z tych, którzy mimo wszystko oceniają książkę po okładce), więc postanowiłam zakupić powieść. Czy żałuję? Nie. Uważam, że była to ciekawa pozycja, pomimo, że nie jest ona arcydziełem. Ale zacznijmy od początku...

Przyznam, że było to moje pierwsze spotkanie z historią, w której to postacie z książek czy filmów wychodzą do świata głównych bohaterów. Nie zawiodłam się i mam nadzieję, że wkrótce znowu sięgnę po tego typu książkę. "Klucz do zaświatów" zapewnił mi kilkadziesiąt minut bardzo dobrej zabawy. O ile "zabawą" można nazwać przeżywanie pewnych sytuacji i nieraz banie się razem z bohaterami powieści. Historia Dana Poblockiego wciągnęła mnie i sprawiła, że podróż autokarem nad morze stała się krótsza i przyjemniejsza. Jak już wspominałam, nie jest to jednak arcydzieło. Zwłaszcza przy końcówce akcja stała się bardzo przewidywalna. Na jakiś czas przed zakończeniem wiedziałam już, co się zdarzy. Nie przeszkodziło to jednak przy trwaniu z książką do finału.

Bohaterowie byli raczej przeciętni. Tacy, jak odbiorcy książki - mieli swoje wady, zalety, problemy, zainteresowania. Nie zostali oni jednak zarysowani tak, aby można było ich zapamiętać na dłużej. Ot, chłopacy i dziewczęta, jakich wielu. Czy pozwala to się utożsamić z bohaterami? W pewnym sensie - tak.

"Klucz do zaświatów" został napisany językiem lekkim, zrozumiałym dla młodszych i starszych. Jest to coś, co lubię. Nie zabrakło tu opisów miejsc czy przedmiotów, nie było też ich w nadmiarze. Wydarzenia opisane zostały ze szczegółami - spory plus!

Podsumowując... Powieść Dana Poblockiego nie jest arcydziełem. Określiłabym to raczej jako książkę na wolne popołudnie czy wieczór, kiedy ma się ochotę na coś lżejszego. Coś, przy czym można dostać dreszczy, jednak zdecydowanie nie dorównuje to powieściom grozy m.in. Stephena Kinga. Komu mogę polecić? Raczej nastolatkom. Osoby starsze mogą (ale nie muszą!) poczuć się rozczarowane "Kluczem do zaświatów".

[Recenzja oryginalnie została umieszczona na: dom-z-ksiazkami.blogspot.com]

sobota, 10 maja 2014

[Książka] "Gildia Magów" - Trudi Canavan

tytuł oryginalny: The Magicians' Guild
tłumaczenie: Agnieszka Fulińska
cykl: Trylogia Czarnego Maga [#1]
wydawnictwo: Galeria Książki
rok wydania: 2012
okładka: miękka
liczba stron: 478
gatunek: fantasy
ISBN: 978-83-62170-53-1
moja ocena: 5/10

Sonea jest młodą mieszkanką slumsów Imardinu. W dniu Czystki, razem ze swoimi przyjaciółmi wybiera się ona na główny plac dzielnicy miasta, aby wyrazić swoją wściekłość z powodu złego potraktowania jej bliskich. Zachęcona przez innych ludzi stojących w pobliżu, Sonea ciska kamieniem w stronę magów, którzy są osłonięci magiczną tarczą. Ku zdziwieniu wszystkich, kamień przechodzi przez barierę i uderza w jednego z mężczyzn za nią stojących. Tym sposobem Gildia dowiedziała się, że w mieście znajduje się nieszkolona magiczka, która wkrótce może stanowić zagrożenie dla siebie i środowiska. Aby temu zapobiec, magowie muszą ją odnaleźć i wyszkolić. Czy im się to uda zanim moc Sonei wyrwie się spod jej kontroli? Jak potoczą się dalsze losy nastolatki?

Po książkę sięgnęłam zachęcona pozytywnymi opiniami na różnych blogach i stronach internetowych. Postawiłam więc poprzeczkę dość wysoko. Niestety, książka nie spełniła moich oczekiwań. Spodziewałam się porywającej fabuły, gwałtownych i nieoczekiwanych zwrotów akcji, ciekawych bohaterów. Cóż dostałam? O tym poniżej.

Z początku książka faktycznie może wciągać. Wkrótce jednak fabuła staje się przewidywalna, a czytanie jest rutyną i oczekiwaniem na koniec. Faktem jest, że w dalszych częściach również były momenty ciekawe, jednak stanowiły one niewielką część całej powieści. Bohaterowie również nie należą do interesujących. Większość nich była bezbarwna, pozbawiona "tego czegoś" co sprawia, że dana postać potrafi mocno wyryć się w pamięci. Jedynym bohaterem, który mnie chociaż trochę zainteresował, był Fergun. Nie chcę się o nim rozpisywać, bo musiałabym zdradzić sporą część fabuły, jednak dla niego warto przebrnąć przez kolejne rozdziały. Nawet, jeśli ciężko jest go w jakikolwiek sposób polubić.

Podsumowując. "Gildia magów" jest książką przeciętną. Myślę jednak, że może ona się nadawać jako "odmóżdżacz" na chwile bez poważniejszych powieści. Starych wyjadaczy wśród fantastów może ona rozczarować. Jeśli nie postawi się poprzeczki zbyt wysoko, czytanie "Gildii magów" może stać się przyjemnością.

[Nie chcę, aby były jakieś nieporozumienia, więc chcę od razu wytłumaczyć sprawę. :) Recenzje brane są z mojego bloga i wszystkie, które tu zamieszczam są mojego autorstwa. Proszę nie oskarżać mnie więc o kopiowanie z innego bloga, gdyż ten blog jest mój i mam prawo robić z tekstami co tylko chcę. Pod każdą recenzją książek, którą zamieszczę tutaj na blogu, będzie wklejony link do mojego bloga, do miejsca oryginalnego, skąd skopiowałam recenzję.]

[Recenzja oryginalnie została umieszczona na: dom-z-ksiazkami.blogspot.com]

piątek, 9 maja 2014

Złodziejka książek film vs ksiązka




vs








Światowy bestseller, na podstawie którego powstał film wytwórni Twentieth Century Fox.

Liesel Meminger swoją pierwszą książkę kradnie podczas pogrzebu młodszego brata. To dzięki „Podręcznikowi grabarza” uczy się czytać i odkrywa moc słów. Później przyjdzie czas na kolejne książki: płonące na stosach nazistów, ukryte w biblioteczce żony burmistrza i wreszcie te własnoręcznie napisane… Ale Liesel żyje w niebezpiecznych czasach. Kiedy jej przybrana rodzina udziela schronienia Żydowi, świat dziewczynki zmienia się na zawsze…

Złodziejkę Książek  przeczytałam ok miesiąc temu lecz film obejrzałam dopiero co, bo wczoraj. Zrobiłam to właśnie z myślą o porównaniu go do książki, bardzo nie lubię oglądać filmów na podstawie powieści uprzednio jej nie przeczytawszy.  Tak też było i tym razem, zasiadłam w przed komputerem, zaopatrzywszy się w kocyk, herbatkę, porcję ciastek i rozpoczęłam seans.


"To nie jest skomplikowana historia. Składa się z:

– dziewczynki
– pewnej liczby słów
– akordeonisty
– niemieckich fanatyków
– żydowskiego boksera
– licznych kradzieży"

Trudno ukrywać, iż w tego typu pojedynkach wynik jest z góry przesądzony - i Wy go pewnie znacie, odkąd tylko przeczytaliście tytuł. Wielką rzadkością jest, by film był lepszy od książki i też było w tym przypadku. Osobiście nigdy nie spotkałam się z filmem lepszym niż jego pierwowzór, choć ostatnio mój nauczyciel od WOS-u spierał się ze mną, iż Gra o Tron jest lepsza w wersji serialowej aniżeli książkowej lecz to temat na zupełnie innego posta.                                                                                                                                               Wracając jednak do głównego tematu, w papierowy wydaniu Złodziejki Książek zakochałam się już w trakcie lektury, była to powieść po prostu magiczna, posiadająca swoistego rodzaju dwa oblicza. Tak, myślę,że to dobre określenie. Z jednej strony mamy życie dorastającej Liesel, nawiązywanie przyjaźni oraz pączkującą  miłość do książek, z drugiej znów, niełatwe realia życia w trakcie wojny w Niemczech. Były momenty piękne jak i wprawiające w trwogę, czego mi w filmie brakowało. Moim zdaniem film był zbyt sielankowy, przypominał baśń, w której gdzieś tam w tle przewijała się ta wojna, jednak wydawała się odległa.  Ciężko było mi poczuć ten klimat, który panował w książce, film zdawał mi się być typową opowieścią dla dzieci, które lecą w telewizji podczas różnorakich świąt, nie wiem skąd, ale takie mam skojarzenie.

Co do samej treści, film w niektórych momentach znacząco odbiegał od książki. O ile ze zmianami w niektórych wydarzeniach, czy też zupełnym pominięciem całych  wątków, nie miałam problemu, to nie mogłam przeboleć jednej rzeczy - książek. Sam tytuł, Złodziejka KSIĄŻEK, mówi nam, iż te zlepki kartek są czymś ważnym w tej opowieści, jednak film uparcie starał się o tym zapomnieć i jak najmniej je eksponować, przynajmniej ja odniosłam takie wrażenie. Książki są dyskryminowane w filmie, nie są takim symbolem, jak w powieści. Nie mamy ukazanej żmudnej drogi, którą główna bohaterka musiała przejść, by nauczyć się czytać, nie ma spektakularnych kradzieży, czytania w schronie czy też roli, jaką książki pełniły w życiu małej Liesel. Było to dla mnie wielkie rozczarowanie i jeden z głównych minusów.
[Kadr z filmu Złodziejka Książek]

Autor książki, Markus Zusak, posłużył się pewnym dość niebezpiecznym zabiegiem w swojej powieści, a mianowicie wcieleniem w rolę narratora Śmierci. Nie byłoby w tym nic niebezpiecznego, gdyby nie to,że podczas czytania, Śmierć wtrąca swoje komentarze, wybiega w przyszłość i ujawnia z niej co nieco, co jednak stało się idealnym dopełnieniem w książce, zaś w filmie  jest to bardzo uproszczone, komentarze Śmierci nadają jeszcze bardziej bajkowego wyrazu całości i nie oddają sedna. 
Będąc już przy temacie Śmierci można wspomnieć, iż zdobi ona okładkę książki, przynajmniej tej w pierwszym wydaniu. Ogromnie przypadła mi do gustu, jest prosta a przy tym niesamowicie efektowna. Wielka szkoda, iż w Empiku spotykam tylko tą nową wersję okładki, z filmową Liesel.

Ostatnim elementem filmu, jaki przyciągnął moją uwagę, byli sami bohaterowie, a raczej to, jak ich w adaptacji wykreowano. Aktorzy byli dobrzy, momentami powiewało sztucznością, ale całość dobrze ze sobą grała, natomiast kompletnie nie przypadł mi do gustu sposób mówienia, a raczej akcent. Wypowiedzi postaci były takim "udawanym" niemieckim, bohaterowie mówili po angielsku wplatając w to słowa niemieckie. O ile taki zabieg w książce udał się bardzo dobrze, w filmie kompletnie nie przypadł mi do gustu, mocny niemiecki akcent był aż nadto wyczuwalny i zupełnie mnie  dekoncentrował. Dodatkowo charaktery postaci zostały mocno spłycone, pominięto wiele szczegółów, przez co nie mamy okazji poznać ich lepiej, wczuć się w ich życie, odkryć to, jak bardzo wyjątkowi są. Aż jęknęłam, kiedy tak piękna postać, jaką był Papa, czyli Hans Huberman, została tak brutalnie pozbawiona szczegółów, które sprawiły, iż został on jednym z moich ulubionych bohaterów w książce.

Nie chcąc się już czepiać tego, jak bardzo film odbiega od książki, wiadomo, nigdy nie będzie pokrywał się w 100% z pierwowzorem, powiem tylko, że osoby uznające ten film za genialny, przy książce prawdopodobnie skończy im się skala zachwytów. Złodziejka Książek jest jedną z najlepszych książek, jakie kiedykolwiek czytałam  i film, choć sam w sobie dobry, blednie przy niej niczym kolory na słońcu. 


"Z nieznanych mi powodów umierający zawsze zadają pytania, na które znają odpowiedź. Może dlatego, że przed śmiercią muszą się upewnić, że jednak mieli rację."

Evra.

wtorek, 6 maja 2014

"Dolina Szkieletów" Patrick Carman

Tytuł oryginalny: Skeleton Creek
Cykl: Skeleton Creek
Autor: Patrick Carman
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Data premiery: 2010-03-10
Liczba stron: 192
Moja ocena: 7/10



Witajcie w Dolinie Szkieletów! 
"Dolina Szkieletów", multimedialny projekt Patricka Carmana, to opowiadana z dwóch perspektyw historia niezwykłego śledztwa prowadzonego przez parę przyjaciół. Składają się na nią tajne dzienniki Ryana McCraya oraz założona przez Sarah Fincher strona internetowa www.dolinaszkieletow.pl. Tylko wtajemniczeni w szczegóły dochodzenia czytelnicy tajnych zapisków mogą obejrzeć zakodowane w sieci amatorskie filmy dokumentujące odkrycia Sarah. A gdy to zrobią, poczują na własnej skórze grozę, jaka się czai w małym miasteczku o dziwnej nazwie... 
               
A nad wszystkim wisi jedno słowo - złoto
Tak oto brzmi opis na okładce. Zachęcająco? Cóż, jak to mawia mój nauczyciel "punkt widzenia zależy od punktu siedzenia". Sama byłam dość sceptycznie nastawiona do tej książki, a raczej do samego połączenia filmu z książką, jakie prezentuje nam autor. Jednak nie można się dziwić, jest to na tyle niecodzienne zjawisko,że ja osobiście spotykam się pierwszy raz z czymś takim. Czy moje obawy były słuszne? Przeczytajcie i sami się dowiedzcie.

Sam autor, Patric Carman, słynie z książek dla dzieci i młodzieży, co doskonale widać w tej książce. Fabuła nie należy do skomplikowanych, jest raczej prosta i przewija się szybko. W książce nie znajdziecie zbyt wielu szczegółów, nie ma długich opisów miejsc i zdarzeń, co dla jednych jest plusem, dla innych zaś minusem. Moim osobistym zdaniem, traci przez to na wartości świat wykreowany w powieści, którego praktycznie nie ma, a czego bardzo żałuję, bo sama Dolina Szkieletów wydaje się być bardzo ciekawym miejsce, najmniej na tyle, by poświęcić mu trochę miejsca. O bohaterach również nie dowiadujemy się zbyt wiele, poznajemy jedynie bliżej Sarah, żądną przygód nastolatkę, której pasją jest filmowanie wszystkiego, co dzieje się wokoło, oraz  Rayana, najlepszego przyjaciela Sarah, który nie wyobraża sobie życia bez pisania. Oprócz tego poznajemy 3/4 postaci, które zdają się być ważne w całej opowieści lecz wszystko owiewa szara mgiełka tajemnicy i w pierwszej części niezbyt wiele się o tym dowiadujemy.

Powodem wszystkich tych mankamentów jest najprawdopodobniej po prostu mała objętość książki. Ma ona zaledwie 192 strony, ale są one mocno "oszukane" gdyż niekiedy cała jedna strona to zaledwie kilka zdań, czy po prostu rysunek. Wszystkie te czynniki sprzyjają bardzo szybkiemu czytaniu powieści, przebrnęłam przez nią w dosłownie 3/4 godziny, włączając w to filmiki, których mamy 9.
No właśnie filmiki! Główna przyczyna "inności" książki, co z nimi? Ano przyznam, że z niecierpliwością czekałam aż pojawi się hasło do pierwszego filmiku, gdyż byłam bardzie ciekawa, jak to wszystko będzie się zgrywało razem. I nie zawiodłam się! Filmiki były ciekawe, niezbyt długie i idealnie dopełniały wpisy w dzienniku Rayana, którym właściwie jest książka. Może czasem były tandetne i trochę przerysowane, ale i tak robiły całkiem niezłe wrażenie, wprowadzały nieco grozy, którą ciężko było poczuć podczas samej lektury. W moim odczuciu owe filmiki są głównym plusem tejże książki. Dla mnie były one czymś, co urealniało całe wydarzenia, sprawiało,że podczas lektury miało się wrażenie, jakby to wszystko wydarzyło się naprawdę a bohaterowie nie byli oddalonymi o lata świetlne istotkami lecz żywymi ludźmi, takimi samymi, jak kążdy czytelnik tej książki.

Sam wygląd książki również jest niecodzienny. Na pierwszy rzut oka widać,że jak najbardziej starano się upodobnić ją do pamiętnika. Udało się to w dużym stopniu, zamiast białych stron mamy zeszyt w linie a zamiast drukowanych literek pismo, wzorowane na odręcznym. Niezbyt dobrze czytało mi się w takiej wersji, chodzi mi tu głownie o czcionkę, duże litery jakoś do mnie nie przemawiają, ale dało się to znieść. Mamy też rysunki, "wklejone" kartki i oczywiście daty przy każdym wpisie, co nadaje jeszcze większej realności. Czuć niemal, jakby ktoś rzeczywiście znalazł taki dziennik i postanowił go pokazać światu, może jako przestrogę.

Wszystkie te aspekty sprawiły,że książkę czytało się przyjemnie. Sama idea była świetna i mogła z tego wyjść naprawdę genialna książka, gdyby tylko jej tak nie uproszczono, ale cóż, niełatwo mnie zadowolić Wszystko to doprowadziło do tego, iż jest to lektura po prostu...dobra. Podoba mi się jej inność, nowa koncepcja i zestawienie dwóch przeciwstawności - technologii ze znaną od wieków książką, a sam styl również nie jest najgorszy. Podsumowując, polecam choćby po to, by przekonać się samemu, jak czyta się takie nowatorskie połączenie!


No, pierwsza recenzja za mną, uff, mam nadzieję,że nie jest tak źle^^ Wszelkie uwagi mile widziane.
Tak nie w temacie, życzę powodzenia wszystkim maturzystą i pamiętajcie:
 Było wesele to o poprawiny nie zaszkodzą!
Evra.