piątek, 28 listopada 2014

Jakub Ćwiek - "Kłamca"

[źródło]
Tytuł: Kłamca
Autor: Jakub Ćwiek
Data premiery: ok. 2005r
Wydawca: Fabryka Słów
Liczba stron: 272
Moja ocena: 8/10

"Odkąd nie ma Boga, anioły nie grają fair. I to tłumaczyłoby obecność Kłamcy...
Ocalony po szturmie na Valhallę Loki – adoptowany syn Odyna, patron oszustów i zdrajców – postanawia przystać do zwycięzców i staje się anielskim chłopcem na posyłki.
Szybko jednak okazuje się, że w świecie, gdzie zabłąkane, mitologiczne bóstwa bratają się z piekielnymi demonami, niezwykłe zdolności boga kłamstwa służyć mogą znacznie ważniejszym celom. Wyćwiczone sztuczki doskonale dezorientują wroga, a bezwzględność i pogarda wobec regulaminów i zasad czynią go naprawdę groźnym przeciwnikiem zła i występku. Tak przynajmniej sądzą archaniołowie, coraz bardziej zależni od pomocy nowego sojusznika. I może mają rację…
Ale Loki ma własne plany."


Z twórczością pana Ćwieka już dane było mi się spotkać. Nie były to spotkania złe, ale też nie świetne. Rzekłabym: ot, dobre. Jednak wciąż nie było mi po drodze z jego sztandarowym i chyba najbardziej wychwalanym dziełem, jakim jest oczywiście sławetny "Kłamca", aż wreszcie nadarzyła się okazja i nie zastanawiając się długo, przygarnęłam debiutanckie dzieło owego autora. 


"Kłamca", podobnie jak przeczytane już przeze mnie "Dreszcz" i "Chłopcy", jest zbiorem opowiadań. Opowiada o Lokim - adoptowanym synu Odyna, który po upadku Valhalli przechodzi na stronę pierzastych (nie)przyjaciół, a dokładniej rzecz ujmując - dostaje pracę. Od tej pory Loki wykonuje brudną robotę dla anielskich zastępów. Sprawdza się idealnie w swojej roli - jako bóg oszustwa i kłamstwa stosuje metody dość...niekonwencjonalne, lecz zawsze skuteczne. Loki jest o tyle ciekawą postacią, że na pierwszy rzut oka wydaje się być pozbawionym zasad moralnych egoistą, który wiecznie działa na swoją korzyść. W końcu czegóż spodziewać się po patronie oszustów? Taka postać, choć powinna wzbudzać w czytelnikach negatywne odczucia, działa całkowicie odwrotnie - tytułowego Kłamcy i jego usposobienia po prostu nie da się nie lubić. Zasługą tego jest świetna kreacja jego postaci, zresztą obecna również przy innych bohaterów - cała trójka archaniołów ma swoje charaktery, są wyjątkowi i inni od siebie, co staje się dość zabawne, kiedy spotykają się razem i ścierają się ich różne poglądy.


Dużą zaletą książki, jest również mnogość motywów, jakie w niej występują. mamy tutaj mieszankę chrześcijaństwa, wierzeń nordyckich, a gdzieś po drodze zahaczamy nawet o te perskie. Wszelakie motywy zaczerpnięte z owych kultur przenikają się wzajemnie tworząc jedną, zwartą całość. Zdawać by się mogło, że z połączenia tych, dość różnych, motywów nie wyniknie nic dobrego, jednak jest zupełnie inaczej - wszystko przysłowiowo "gra i śpiewa".  Autor wyraźnie ma wiedzę, o poszczególnych mitach i wierzeniach, którą wykorzystuje bardzo dobrze - kreuje świat, który jest ciekawy i różnorodny,a przy tym nie przesadzony - nie mamy wszechobecnego chaosu, gdzie bóstwa pochodzące z różnych religii hasają sobie bez ładu i składu.


Styl pisania autora jest lekka, ale nie nazbyt uproszczony. Loki zawsze ma na podorędziu jakąś kąśliwą uwagę, a ironiczny ton jego wypowiedzi wszystko ładnie podkreśla. I choć występują tutaj różnorakie wątki z innych kultur, nie ma dziwnych nazw i niezrozumiałych aluzji (np. do mitów), których zrozumienie byłoby konieczne, by w pełni pojąć sens danej wypowiedzi - wszystko napisane jest tak, by było zrozumiałe dla każdego. Innym aspektem stylu pisarza, który dość przeszkadza mi przy dwóch poprzednich jego dziełach, są przekleństwa. Jakub Ćwiek znany jest z dość licznych wulgaryzmów w swoich książkach, i choć sama do świętych nie należę, to w książkach ich nadmiar mi przeszkadza. W przypadku "Kłamcy" bardzo pozytywnie się zaskoczyłam - przekleństwa są, owszem, ale jest ich dużo mniej, niż choćby w "Chłopcach", a jeśli już się pojawią, to są dobrze wpisane w kontekst, tak, by tylko podkreślać wypowiedz danego bohatera, a nie być zwyczajnym "przerywnikiem".

"Kłamca" pióra Jakuba Ćwieka to książka lekka i przyjemna, którą czyta się w ekspresowym tempie - nie jest zbyt długo, a lekki styl autora tylko sprzyja jeszcze szybszemu pochłanianiu stronic. Jest to zbiór opowiadać, więc poszczególne historie różnią się poziomem - jednak są świetne, drugie zaś czytałam z obojętnością, co jednak jest czymś zupełnie naturalnym w przypadku takiej formy książki. Jeśli oczekujecie chwili rozrywki to przygody Lokiego będą dla Was lekturą idealną. tymczasem ja rozpoczynam już polowanie na tom drugi, a kto wie, może w moje łapki wpadnie od razu reszta, bo cała seria z pewnością jest godna przeczytania.


Rose.

wtorek, 18 listopada 2014

Ellis Warren - "Wzorzec zbrodni"

Tytuł: Wzorzec Zbrodni
Tytuł oryginalny:  Gun Machine
Autor: Warren Ellis
Data premiery: 4 października 2014
Wydawca: SQN
Liczba stron: 296
Moja ocena: 6,5/10

"Tylko szaleniec może stawić czoła szaleńcowi
To miała być zwykła akcja nowojorskiej policji. Kiedy jednak ginie partner Johna Tallowa, a on sam odkrywa niepokojącą kolekcję broni w mieszkaniu 3A w starej kamienicy przy Pearl Street, otwiera się puszka Pandory...
Każdy pistolet i każdy karabin jest inny, nie ma dwóch takich samych egzemplarzy. Z każdej broni zabito jedną osobę, a z braku dowodów kolejne sprawy szybko umarzano. Teraz wszystkie zostają momentalnie wznowione, a zadanie ich rozwikłania spada na Tallowa, głównego sprawcę chaosu.
Intryga nabiera rozpędu, kiedy okazuje się, że makabryczna kolekcja zdaje się układać w przemyślany wzór…"


Warren Ellis pisarzem nie jest. A przynajmniej nie był i to z pewnością nie książkowym. Znany jest za to z szerokiej komiksowej działalności i to nie byle jakiej, bo pracował przy takich seriach jak m,in.: X-Men czy Wolverine. Jak widać komiksy wychodzą mu nie najgorzej, w tej kwestii nie ma wątpliwości (ww. tytuły zna chyba każdy), ale jak jest z książkami, których styl i sposób pisania różni się od komiksu? Ano właśnie mamy okazję się przekonać, bo "Wzorzec zbrodni" to właśnie jego książkowy debiut. Dodatkowo jest to bardzo dobrze zapowiadający się debiut, bo sam pomysł jest oryginalny i ciekawy - bronie układające się w tajemniczy wzór, który nosi niemal znamiona religijności. Z każdej z nich zabito jednego człowieka - temat idealny pod kryminał. 


Tak też lądujemy w świecie Johna Tallowa - policjanta, który własnie miał okazję zobaczyć mózg swojego partnera spływający ze ściany. Jest to człowiek wyobcowany, typ samotnika, który uwielbia czytać. W swojej pracy w większej mierze opierał się na partnerze - bez niego jest raczej miernym, niedocenianym gliniarzem. Cóż począł, kiedy go zabrakło? Usiłuje rozwiązać sprawę tajemniczego składu broni, który został odkryty w tej samej akcji, kiedy to zginął jego przyjaciel. I tak oto śledzimy świat oczami Tallowa, który do grona najsympatyczniejszych ludzi raczej nie należy.

Z drugiej zaś strony autor zaserwował nam coś nowatorskiego - narracja została podzielona, a oprócz tej standardowej - oczyma policjanta, mamy ukazany świat oczyma zabójcy. Ellis postanowił dać czytelnikowi wszystko na tacy - nie mamy tu pytań: kto zabił, lecz dlaczego to robi, co nim kieruje? To dość nowatorskie, jak już wcześniej wspomniałam, rozwiązanie sprawdziło się co najmniej dobrze we "Wzorcu Zbrodni". Czytelnik może obserwować zmagania przeciwnych stron - tej dobrej i tej nieco gorszej. Ciekawy jest również sam zabójca, bo wydaje się być nieco szalony, nie widzi świata takiego, jaki jest naprawdę, ale wszystko przeplata mu się z Manhattanem z czasów Indian.



" A ty, detektywie, zwyczajnie znalazłeś nowojorski adres samego Szatana, który teraz przeprowadził się gdzie indziej."

Z pozytywnych aspektów książki mamy również obrazowość narracji głównego bohatera. Tallowa jest dobrym obserwatorem, a autor z równą skutecznością przelewa owe obserwacje na papier, dzięki czemu otrzymujemy wizje dość przytłaczającą, bo mroczną i depresyjną stronę Nowego Jorku. Nie jawo się on jako miejsce przyjemne, ale jako betonowa dżungla pełna niebezpieczeństw, raczej nieprzyjemna i zawiła. Dobrym dodatkiem są krótkie wstawki z policyjnego radia - informacje o makabrycznych zabójstwach są nieco przerażające tym bardziej, że ich ilość jest dość znaczna. W połączeniu z cynizmem głównego bohatera, specyficznymi przyjaciółmi, solidną dawką przekleństw i czarnym humorem tworzy się ciężki klimat, który nadaje książce wyrazu - dość mrocznego i przytłaczającego, ale wciąż ciekawego i intrygującego.

Nic jednak nie jest idealne. "Wzorzec Zbrodni" nie spodobał mi się tak bardzo, jak myślałam, że to się stanie. Owszem, bohaterowie są dość ciekawie wykreowani, nie schematyczni i papierowi, ale coś kuleje przy fabule - a więc przy jednym z najważniejszych aspektu książki. Nie byłam w stanie wciągnąć się w całą historię, była raczej biernym obserwatorem, fabuła przelatywała gdzieś obok mnie. Irytowały mnie zastoje, które się zdarzały - było jakieś bum, bohater do czegoś doszedł, po czym wszystko jakby rozchodziło się po kościach, znów wracało powolne tempo całej historii i długie rozmyślania Tallowa. Przez to oryginalny pomysł nie wykorzystał swojego potencjału - cała historia jest raczej płytka i ciężka w odbiorze. Tutaj mogę zaznaczyć, że znacznie bardziej podobały mi się rozdziały z perspektywy zabójcy niż obrońcy prawa - Tallowa. Brak wartkiej akcji i wątków pobocznych również nie należą do pozytywnych aspektów. 

Kolejnym, największym chyba minusem, jest zakończenie, którego wyczekiwałam, bo byłam bardzo ciekawa, jak wreszcie to wszystko się skończy. I niestety tutaj bardzo się zawiodłam - jest ono szybkie, przewidywalne i raczej nic nie wnoszące. Zupełnie, jakby autorowi zabrakło pomysłu, czy też zwyczajnie nie chciało się pisać czegoś bardziej ambitnego na koniec. Finał był szybki i krótki, okraszony nędznym wytłumaczeniem motywów zabójcy - dokładnie taki, jakiego nie lubię.

"Wzorzec Zbrodni" ni jak nie mógł mnie wciągnąć, czytałam, czytałam, a tu większego zainteresowania brak. Powiedzieć, iż się zawiodłam, byłoby zbyt dużo, bo książka, mimo swoich mankamentów, wciąż posiada plusy - plastyczne opisy świata i ciekawi bohaterowie, a wszystko okraszone ciężkim klimatem wielkiego miasta, jednak nie do końca spełniła ona moje początkowe oczekiwania. Jak na debiut kogoś, kto do tej pory zajmował się komiksami, pozycja ta plasuje się i tak dość wysoko, warta jest przeczytania choćby ze względu na ciekawą kreacje Nowego Jorku. Może okaże się, że cała historia zafascynuje Was o wiele bardziej niż mnie? 

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu:


sobota, 15 listopada 2014

Andrziej Pilipiuk - "Czarownik Iwanow"

Tytuł: Czarownik Iwanow
Autor: Andrzej Pilipiuk
Data premiery: ok. 2011
Wydawca: Fabryka Słów
Liczba stron: 272
Moja ocena: 6/10

"Jakub Wędrowycz jest jedną z najlepiej wykrojonych postaci polskiej fantasy. Opowiadania o wiejskim egzorcyście łączą wisielczy humor z nader precyzyjną obserwacją obyczajową. Ta ostatnia sprawia, że wszelkie potwory, demony i wampiry trapiące Jakuba Wędrowycza, są znacznie mniej przerażające niż podejrzenie, które ogarnia w pewnym momencie czytelnika - mianowicie, iż ów wiejski pejzaż krainy Wędrowycza nie jest jedynie fantazją."

Pierwszy tom przygód o niejakim Jakubie Wędrowyczu mile mnie zaskoczył, dlatego naturalnym jest, iż druga część prędzej czy później również wpadnie w moje ręce. "Czarownik Iwanow" to, podobnie jak pierwsza część, jest zbiorem opowiadań, jednak tutaj dominuje jedno, tytułowe, i 4, które są krótkim dodatkiem. Jest to coś nowego, do tej pory wszystkie opowiadania związane z barwną postacią egzorcysty amatora były raczej luźne i niepowiązane ze sobą, więc dłuższy tekst posiadający stały, ciągnący się wątek wielce mnie zainteresował. 


"Wrócili do domu. Iwanow nadal był nieprzytomny. Z jego ust wydobywał się nikły błękitny płomień. Jakub wzruszył ramionami i postawił czarownikowi czajnik na twarzy.

-Nu, niech się zagotuje - powiedział."

Stary Wędrowycz nie zmienił się nic a nic od ostatniej części. Nadal jest pozbawionym wszelakiej kultury i moralności bimbrownikiem, który w wolnych chwilach, ku rozpaczy zwierzyny leśnej, lubi upolować co nieco na linkę hamulcową a między czasie przebija trupy osikowym kołkiem, by te nie wysysały krwi mieszkańców wsi. Postać Jakuba nie uległa żadnej ewolucji i bardzo dobrze. gdyby autor zaczął kombinować, zmieniać jego charakter, podejrzewam, że nie skończyłoby się to zbyt dobrze. A tak to mamy poczciwego dobrego amatora napoi wyskokowych w swoim najlepszym wydaniu, przy czym pozostaje on wciąż postacią niezwykle wyrazistą, zachowującą swą oryginalność i satyryczne rysy. Przyznam szczerze, że w całym swoim czytelniczym życiu nie spotkałam i raczej nie spotkam bohatera takiego, jak Jakub - pozostanie on na szczycie listy moich ulubionych, dziwacznych postaci chyba na wieki.


Sam Jakub nie uległ zmian, jednak autor postanowił nieco skomplikować, czy też ułatwić, wedle uznania, jego życie wplatając w nie kobietę. I to nie byle jaką, bo młodziutką studentkę - Monikę, która pisze prace magisterską nie o kim innym, a właśnie o Jakubie. Nie martwcie się jednak, jakieś dziwne zawirowania między owymi bohaterami nie maja miejsca (czy tylko mi ten nieco obrzydliwy scenariusz przeleciał przez głowę, kiedy czytałam o przybyciu Moniki do wsi Jakuba?). 
Szczerze powiedziawszy, nowa postać nie wnosi niczego ciekawego do książki. Ot, to tu to tam Jakub ma z kim porozmawiać, a i można zaobserwować u niego pełgający płomyczek troski o drugą osobę. Monika nie wnosi wiele pozytywnego, ale jednocześnie jej postać nie była nazbyt denerwująca, co już samo w sobie jest ogromnym plusem. Nie zdzierżyłabym, gdyby zaserwowano mi kolejną głupiutką bohaterkę.



Jak już wspominałam wcześniej, drugi tom przygód nieustraszonego egzorcysty równi się nieco od pierwszego, albowiem przeważa w nim dłuższa historia, która tworzy jedną całość.Z początku wydawało mi się to świetnym rozwiązaniem, bo skoro luźniejsza całość wypadła dość dobrze, to większa historia z pewnością będzie strzałem w dziesiątkę. I tu niestety największe rozczarowanie. Pierwsze kartki były jak zwykle - przepełnione tym, co w Jakubie lubię najbardziej, jednak im dalej tym wszystko stawało się bardzo nużące. Niezwykle męczyła mnie walka egzorcysty z czarownikiem, była bardzo monotonna - co rusz Jakub łapał Iwanowa, by ten za chwile uciekł. I tak w kółko. Niby pomiędzy coś tam się działo, niby było śmiesznie, ale już nie było "tego czegoś".
Doszło do tego, że z utęsknieniem oczekiwałam na koniec, kiedy wreszcie te "przepychanki: bohaterów dobiegną końca. I doczekałam się, a tam czekały na mnie, również wcześniej wspomniane, 3 opowiadania, które w zamyśle miały być dodatkiem do właściwej historii, a w rzeczywistości stały się, przynajmniej w mojej opinii, głównym atutem całej książki.Były śmieszne, ciekawe i niekonwencjonalne, czyli właśnie takie, jakie lubię.

Choć z przykrością muszę stwierdzić, ze "Czarownik Iwanow" jest książka słabszą w porównaniu do pierwszej części, to ogólnie nie jest aż tak źle. Początkowe oczekiwania, które miałam dość wysokie, nie zostały zaspokojone, co mnie nie pociesza, jednak również nie powstrzyma przed sięgnięciem po kontynuację przygód Jakuba Wędrowycza. Pierwsza część mnie przypadła mi do gustu, druga rozczarowała. Żywię tylko nadzieję, iż trzecia powali mnie na kolana. Wszak nadzieja matką...
głupich?
bohaterów?

                                                                                                                                                 Rose.

wtorek, 4 listopada 2014

Stephen King - "Wielki Marsz"

Tytuł: Wielki Marsz
Tytuł oryginalny:  The Long Walk
Autor: Stephen King jako Richard Bachman
Data premiery: 8 lipiec 2008
Wydawca: Pruszyński i S-ka
Liczba stron: 264
Moja ocena: 7/10

"Mroczna alegoryczna wizja przyszłości Stanów Zjednoczonych.
Stu chłopców wyrusza w morderczy marsz - meta będzie tam, gdzie padnie przedostatni z nich. Tu nie ma miejsca na sportową rywalizację, ludzkie uczucia ani na fair play, ponieważ gra toczy się o bardzo wysoką stawkę. Najwyższą z możliwych."



Pan King ma na swoim koncie kilka rewelacyjnych i wiele bardzo dobrych książek. Jednak nie od razu Rzym zbudowano, tak i nie od zawsze owy autor  królem pisania był. "Wielki Marsz" to jedna z jego pierwszych książek, dlatego stanowi ciekawy przykład tego, jak autor rozwija się przez lata. I tu pojawia się pytanie -  jak wyglądały jego debiutanckie dzieła? Pewne jest, iż King od początku zwykłym pismakiem nie był, gdyż zarówno "Wielki Marsz" jak i "Carrie", również jedna z jego pierwszych książek, trzymają poziom, jednak wciąż widać przepaść, jaką przebył, by wzbić się na obecny poziom kunsztu literackie.
Ciekawym aspektem jest również sam pseudonim literacki autora - Richard Bachman. King zadał sobie tyle trudu, by nawet stworzyć owej postaci własną, dość tragiczną, biografię. I tak oto Richard stał się człowiekiem cierpiącym na bezsenność, który po nocach pisze swoje powieści, dodatkowo był on ojcem, jednak jego córeczka utopiła się w studni w wieku 6 lat. Kingowi było jednak mało i dorzucił mu raka mózgu i nagłą śmierć na rzadką odmianę schizonomii. Jedno tylko ciśnie się na usta: How Sweet.


"W tej właśnie chwili jesteśmy zajęci umieraniem."

Koncepcja "Wielkiego Marszu" sama w sobie nie jest zbyt oryginalna czy wielce interesująca. Stu młodych chłopców maszerujących w równym tempie aż do ostatniego. Jeśli zwolnisz, zginiesz. Żadna filozofia - albo przebierasz nogami, albo zapoznajesz się bliżej ołowiem. Meta jest tam, gdzie padnie przedostatni z nich. Cóż więc tak przyciągającego i urzekającego jest w tej książce? Zdawałoby się, że na podwalinach tak płytkiego pomysłu nie da się zbudować książki, która nie ciągnęłaby się w nieskończoność. A jednak, nigdy nie mów nigdy, szczególnie w odniesieniu do Króla Stefana.
Świat przedstawiony nie jest zbyt dobrze zarysowany, nie wiemy dokładnie, jaka jest geneza samej idei marszu, skąd wziął się wielki major i dlaczego ma aż tak wielki autorytet, lecz nie jest to wielka wada, choć mnie osobiście ciekawiło, jak doszło do wykształcenia się tak makabrycznej rozrywki. Bo tym własnie "Wielki Marsz" jest. Wielkim show, rozrywką dla całego kraju. Im więcej krwi, im straszniejsza śmierć uczestnika tym lud bardziej zadowolony. Brzmi strasznie, czyż nie? A jednak wiedząc o tym wszystkim, co roku zgłasza się dość spora liczba uczestników, Dobrowolnych, rzecz jasna. Co nimi kieruje? Jakie mają cele, zamiary? Czy są szaleńcami, czy nie mają nic do stracenia w życiu? A może są tak zadufani w sobie, że nie wyobrażają sobie przegranej, a śmierć jest dla nich pojęciem abstrakcyjnym?

"To prawie samobójstwo, tyle że normalne samobójstwo jest szybsze."

To właśnie jest jednym z aspektów tej małej, niepozornej książeczki, który mnie urzekł. King zmienił stu ludzi, sto worków mięsa powłóczących wycieńczonymi kończynami, w zbiór intencji, celów i zamiarów nimi kierujących. Oczywiście nie poznajemy każdego z uczestników w tak bliski sposób, bo na łanach tej, dość krótkiej, pozycji, byłoby to niemożliwe, jednak grupę bliższą głównemu bohaterowi, King prześwietla na wylot. Każdy z nich ma swoją historię, którą mniej lub bardziej chętnie dzieli się z innymi, ma cel i idee. Dzięki temu ten, bezcelowy zdawałoby się, marsz, swoista rzeź, nabiera nowych kształtów. W świetle ich nadziei, celów na przyszłość i różnorakich innych powodów zdawałoby się nawet, że warto. Warto wziąć udział w czymś takim, byle tylko spełnić marzenia, pomóc żonie, czy po prostu dla znalezienia sensu w życiu.
Przedstawianie bohaterów poprzez ich idee nadaje im różnorodności i sprawia, że nie są tacy sami, nie powielają schematów. Każdy jest wyjątkowy, od innych odróżnia go jego historia.
 Kreacji bohaterów w "Wielkim Marszu" nie można niczego zarzucić. Mają swoje charaktery, swoje myśli i wypowiadają je na głos, bo cóż innego mogliby robić? Dzięki temu czytelnik jeszcze lepiej ich poznaje, a w samej książce postacie dzielą się na te bardziej normalne, ludzkie, i na tych nieco szalonych, których nikt nie lubi. I tak głośne przemyślenia kompanów głównego bohatera od czasu do czasu przerywa okrzyk "Zatańczę na Twoim grobie!", czy też inne urozmaicenia, jakie serwują nam poboczne postaci.

Przechodząc do dosłownego znaczenia słowa "marsz" nie kojarzy się ono z wielkim wysiłkiem. "Wielki Marsz" to już zupełnie inna liga. Czytając tę książkę zdawało mi się, że czuję, dosłownie chłonę wielkie cierpienie, przez jakie przechodzą uczestnicy. Było to nieludzkie. Wyobraźcie sobie, że musicie iść, przynajmniej 5km/h ZAWSZE. Nie możecie zwolnić. Nie możecie się zatrzymać. Dzień noc, dzień noc. Słońce, deszcz, wiatr. Jecie, śpicie, załatwiacie potrzeby fizjologiczne nieprzerwanie idąc. To już swoiste przesuwanie granicy ludzkich możliwości. Nie mogę sobie wyobrazić, przez co przechodzili uczestnicy, mimo licznych opisów odczuć głównego bohatera, to wciąż poza moim umysłem. Nie czujesz swoich stóp, nie czujesz swoich nóg, a jednak wciąż przesz do przodu. Dlaczego? Sam już nie wiesz. Taki ogrom cierpienia zmienia ludzi. King dobrze to ujmuje, swoista ewolucja postaci widoczna jest świetnie ukazana, pewni siebie i swego zwycięstwa tracą wiarę i nie liczy się dla nich nic, poza pulsującym obszarem bólu, w jaki zmieniły się ich nogi. Niektórzy wariują, inni zaś wpadają w panikę. Jeszcze inni są na tyle zdesperowani, by mimo żołnierskiej eskorty na czołgach szukać drogi ucieczki. Ryzykują własnym życiem, byle tylko zdobyć choć cień szansy na odpoczynek.
Nigdy nie wiesz, co zrobi z Tobą ból i wyczerpanie. Cierpienie. Nigdy. 


"Garraty przyglądał się temu apatycznie i myślał, że nawet groza powszednieje. Nawet śmierć bywa płytka."

Jak wszystko na tym ziemskim padole, książka ta posiada słabe strony. Pomniejszą z nich, są, chwalone wyżej, różnorakie przemyślenia i głośne rozmowy uczestników, książka jest nimi przepełniona. W większości się bardzo mi podobały, były ciekawe i twórcze, jednak trafiło się kilka dialogów, czy też osobistych myśli głównego bohatera, które były nieco pozbawione sensu, czy też po prostu monotonne i nużące. Nie było tego dużo, raptem 2 czy 3 pomniejsze epizody, ale jednak.
Jest to jednak nic, zdaje się być niezauważalnym w porównaniu do głównej ujmy książki, mianowicie zakończenia. Parłam do przodu równo z uczestnikami, by przekonać się, cóż to będzie na końcu. Z dobrą książką wiązałam zakończenie, które będzie swoistą puentą i podsumowanie całego marszu. A cóż dostałam? Ano szybki finał, który nie wnosił nic a nic do lektury, dodatkowo zdawał się być pozbawiony celu. Chęć mordu wywołują u mnie takie zakończenia. To aż się prosi o coś bardziej pasującego do całości.

Podsumowując "Wielki Marsz" jest książką dobrą, ogólne wrażenie zaburza tylko feralny finał, ale jako całość, książka plasuje się dość wysoko. Bardzo dobra lektura dla kogoś, kto lubi obserwować zmiany, jakie zachodzą w ludzkich zachowaniach. Król Stefan nie bez powodu nazywany jest mistrzem i nawet jedna z pierwszych jego publikacji mogłyby pretendować grona jego najbardziej udanych książek.

                                                                                                                                                   Evra.